Deszcz uderzał o szyby. Kropelki wody
przyciskały się do pionowej, chropowatej powierzchni. Podążały
jedna za drugą torując sobie drogę wśród grubych warstw brudu i
kurzu. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Na czarnym szkle
tworzyły się ledwie widoczne, jaśniejsze smugi. Potężne
okiennice zdawały się poruszać własnym rytmem. Skrzypiały
niespokojnie. Ich zmurszałe kawałki opadały na ziemię. Drewno z
Euphrazji przegrywało z bezlitosnym upływem czasu. Z bezlitosną
siłą wiatru. Żywioł przybierał na sile. Rzeźbienia smug na
szybach rozgałęziały się, pogłębiały. Ich chaotyczne ruchy
nadawały szklanym płytom życia. Zupełnie jakby stado czarnych
szerszeni szykowało się do lotu. Czerń rozmazywała się i
przemieszczała. W końcu wiatr zaciął pod odpowiednim kątem. Słup
wody spuszczony na warstwy brudu ryknął pociągając go za sobą.
Ciemna narośl ustąpiła ukazując pulsujące pod nią żywe kolory.
Barwne witraże wykwitły na szybach, w przeciągu minuty odzyskując
pełnię należnego sobie miejsca. Do wnętrza budynku wpadło
niebieskawe światło rzucane przez panią ziemi. Szeroka wstęga
przecięła powietrze padając na północną część katedry.
Fragment uśpionej ciemności obudził się do życia, ukazując krąg
przestrzeni. Pośrodku, z zakurzonej posadzki, wznosiła się
rzeźbiona konstrukcja. Wysoka na metr, najwęższa u podstawy,
rozszerzała się stopniowo by u samej góry utworzyć szeroką,
zakrzywioną na bokach czarę. Na jej dnie pulsowała woda. Strumień
wypływał ze środka konstrukcji i trafiał do zbiornika,
wytwarzając na wierzchniej tafli regularne, okrągłe fale. Poziom
wody w czarze podnosił się. Po nieokreślonym upływie czasu
wypełnił ją całą, docierając aż do brzegów zdobionych
ścianek. Woda jednak nie przestawała wypływać. Przelała się
przez przeznaczony dla niej zbiornik i uderzyła w posadzkę. Wokół
źródła zaczęła się rozrastać cienka tafla, odbijająca ciemną,
zapomniana przestrzeń. Płyn rozprzestrzeniał się po posadzce.
Zakrył całą, oświetloną przez panią ziemi powierzchnię i
popłynął dalej, w ciemność. Nagle do szmeru wody dołączył
inny dźwięk. Kroki. Ktoś zbliżał się do źródła. Panie!
Bliżej, coraz bliżej...
-Panie!
Abelard powoli
otworzył oczy. Ciemność, która go otaczała nie różniła się
wiele od tej, panującej w jego wizji.
-Panie! - tym razem
wołanie zabrzmiało bardziej zachowawczo. Sięgnął jego źródła
i zobaczył daihidarite klęczącego u prawicy jego tronu. Czemu
zakłóca jego odpoczynek? Czy ostatnio nie dał mu wystarczającej
nauczki? Wtedy był wściekły – tak jak i teraz.
-Tak?
Daihidarite
wzdrygnął się słysząc zirytowany ton władcy.
-Panie. - jego głos
zdradzał o wiele więcej niż zdenerwowanie – Posłowie z Althei
już przybyli. Proszą o możliwość rozmowy z Panem. Ach
tak.....
-Niech wejdą.
Wojownik skinął
głową, odwrócił się i szybkim krokiem ruszył ku drzwiom sali
tronowej. Kiedy zniknął w ciemności, Abelard już o nim nie
myślał. Splótł dłonie i zamknął oczy. Minęło wiele lat od
ostatniej wizji. Mimo, iż mu przerwano, doskonale wiedział do kogo
należały tamte kroki. Wiedział, co ożywiło Źródło. Gdzieś
przed nim rozległ się dźwięk otwieranych wrót. Posłowie
wchodzili do sali. Oparł głowę na dłoni, pozwalając by czarne
włosy zakryły jego twarz. Uśmiechnął się.
-A już zaczynałem
się nudzić...